sobota, 14 listopada 2009

BRĄZOWA ODZNAKA

O tym, że będę zdawać egzamin na odznakę dowiedziałam się dosłownie pięć dni wcześniej. Córka instruktorki Gosi Edyta już raz nie zdała, więc tym razem mogła jechać w ostatniej chwili. Ja skakałam co prawda na zwariowanej kasztance Bajce, której w żadnym wypadku nie można nazwać koniem-profesorem, ale najwyżej 50cm. Sama myśl o 70 mnie przerażała. Problem polegał na tym, że nie było dla mnie konia do nauki. Bajka jest wrażliwa i delikatna, bardzo płochliwa i ma tendencje do gonienia (ta drzemiąca w niej ćwiartka folbluta daje o sobie znać). Wariatka zrywa się z KAŻDEGO uwiązu i prawdopodobnie może mieć coś w rodzaju ślepoty zmierzchowej. Ale jest „moja" najdroższa i razem czujemy się najlepiej. Nie nauczy mnie jednak na razie skakać wysokich szeregów przeszkód, ani niektórych figur na ujeżdżalni. To Gosia bierze ja po mnie już rozprężoną, po kilku skokach i uczy ją zachowania na parkurze. Nie było zatem mowy, żeby przygotowała mnie na egzamin. Wsiadłam na inną kobyłkę, gniadą Mirię, która nie baskiluje, przez co nie czuć na niej, czy skacze się 50 czy 90cm. Ale na przeszkody idzie chętnie, czasem tylko za bardzo się napali i wypruje jak burza, ale ogólnie jest świetna do nauki. Noc przed moją pierwszą 70-tką prawie nie spałam. Myślałam o moim marzeniu, które być może spełni się za cztery dni i o paraliżujących mnie skokach. Brzuch miałam ściśnięty przez te dni bez przerwy, aż do ostatniej chwili przed przejazdem na egzaminie. Udało mi się opanować nazajutrz i... stwierdziłam, że nie potrafię galopować. Po Bajce, która chodzi szybko, energicznie i sprężyście, gniada wlokła się niemiłosiernie. Cała jazda to było pchanie. Po jednym kółku byłam czerwona i zadyszana, podczas gdy na kasztance nie czułam prawie, że galopuję, trzeba ją było wręcz zwalniać (co zresztą nie zawsze się udawało). Miałam trudności z pełnym siadem, mimo, iż Miria niewiarygodnie miękko nosi dzięki wadzie - łękowatemu grzbietowi. Byłam zupełnie rozbita. W półsiadzie wciąż traciłam równowagę, pochylałam się zbyt nisko, chociaż wcześniej nie miałam takich problemów. Ale koń został rozprężony, ja też, nawet za bardzo i przejechałyśmy ujeżdżenie. Kobyłka znała już program na pamięć, więc nie było tak źle. Następnie nadszedł nieuchronnie czas pierwszego skoku. Najpierw mała kopertka - gładko i szybko. Później mój PIERWSZY OKSER!! Jeszcze wtedy 50cm, żebym się przyzwyczaiła. Chciałam jeszcze raz, ale chadry już mi podniosły do 70. Trudno, trzeba było jechać - poszło. Wylądowałam z wielkim uśmiechem na twarzy, z krzykiem "jak fajnie!". Byłam w szoku: przy wyższych przeszkodach nie jest tak okropnie trudno, jest o wiele PRZYJEMNIEJ. Skoczyłam jeszcze raz i przyszła kolej na cały parkur. Był nieco źle rozstawiony, ale na takim też można spokojnie poćwiczyć. Byłam z siebie naprawdę dumna. Bałam się tylko, że Miria za bardzo się napali, wypruje na przeszkodę i (jak to miewała w zwyczaju) wydrze głowę w dół, zrobi koci grzbiet, wysadzi baranka, a ja nie wiem już gdzie wtedy wyląduję. Na szczęście do tego nie doszło. Przez następne dni trenowałam podobnie - jeden przejazd ujeżdżeniowy i raz na parkurze. Bywało, że jechało się w strugach deszczu, albo kobyłka odmawiała tuż przed okserem.
W rezultacie jednak było świetnie (i obyło się bez gleb). Wyjechałyśmy chyba ok. 3 rano. Nawet nie próbowałam spać po drodze, bo i tak nie mogłabym przez te emocje. Dzień wcześniej udało się kupić ostatnią w sklepie śliczną koszulkę konkursową, białe bryczesy miałam już wcześniej. Stare czapsy wyprane, kaskotoczek też, modliłam się tylko, żeby nie było wstydu, że jadę w... gumakach. Zamówiłam w internecie nowe sztyblety za rozsądną cenę, jednak dopiero kiedy przyszły okazało się, że są z gumy, a nie ze skóry ekologicznej. Jeździłam w nich już od jakiegoś czasu, planowałam oczywiście kupno porządniejszych, gdybym jednak wiedziała, że będę zdawać odznakę, na pewno bym z tym nie zwlekała. Ale jak to kiedyś powiedziała kochana Beatka z papierami instruktorskimi i sędziowskimi z PZJ na prawie wszystkie możliwe konkurencje: „Nie ważne jakie się ma spodnie, tylko co się w nich robi", co z pewnością dotyczy również i butów, jeśli są bezpieczne. A moje takie były, a ponadto bardzo wygodne. Kiedy już dojeżdżałyśmy, z narastającym stopniowo napięciem i z bijącym sercem patrzyłam na każdą tabliczkę z nazwą miejscowości z nadzieją (i strachem), że to już ta. Do przejechania był spory kawał drogi, więc egzamin pojechałam na koniu klubowym. A największym strachem napawała mnie moja niepewność wierzchowca. Bałam się, że dostanę jakiegoś wariata, który zacznie gonić tak, że nie da się zatrzymać, a ja sobie z nim nie poradzę. "Ale jak koń idzie, to dobrze!" powtarzała mi Ala "jak goni, to ty masz go tylko naprowadzić. Tylko mu nie przeszkadzaj i już będziesz miała z głowy. Masz tylko go przysiąść i

wziąć na siebie". Jestem wysoka, ważę proporcjonalnie do wzrostu nieco mniej niż 70 kilo i rzeczywiście miałam szansę nawet z takim koniem dać sobie radę. Nic nie mogłam jednak poradzić na to, że się denerwowałam. Koń do ujeżdżenia trafił mi się idealny. Bywa, że odznakowiczom dają same tłuki, bo szkoda im dobrych koni.
Miranda jednak była świetna. Zdenerwowałam się tylko jeszcze przed startem, bo jakaś dziewczyna mówiła mi, że na tej klaczy nie może skakać, bo "strasznie napala się jak widzi drąga" i nie może dać sobie z nią rady. Ja jednak miałam mieć do skoków kogoś innego, ale do końca nie byłam pewna. Rozprężanie było jazdą w zastępie na hali prowadzoną przez instruktora.

Kobyłka nie dawała mi się zwolnić z galopu, ale nie była taka zła. Dostałam jednak okropne siodło. Okropne. Gniotło mnie przez cały czas, nieźle się poobijałam. Łydki też wciąż uciekały mi do przodu, byłam kłębkiem nerwów, ale jak przyszła moja kolej na ujeżdżeniu - byłam idealnie spokojna i opanowana. Bardzo mnie to zaskoczyło. 

Kłaniałam się ze trzy razy, bo nie wiedzieli jak mam na imię, a ja zrozumiałam, że mam podjechać, a nie że przedstawić się komisji. W końcu jednak przejechałyśmy. Zsiadłam z radością.
Na skoki odstałam niskiego bułanego mulącego się konika, fiorda Nelsona.

Raz mi gad odmówił na drugiej przeszkodzie, ale przejechaliśmy ją jeszcze raz, a potem poszło już gładko. Po wszystkim biegłam już rozpromieniona do mojego towarzystwa. Pytania to była czysta formalność (choć tuż przed siostra prawie siłą zatrzymała mnie przed przejrzeniem jeszcze raz wszystkich pytań). ZDAŁAM. Był to jeden z najcudowniejszych dni w moim życiu. Mój pierwszy egzamin zaliczony.  Piszę dopiero dzisiaj, bo wczoraj przyszła właśnie pocztą moja przepiękna nowiutka odznaka, a z nią legitymacja. Cóż, na następny sezon na horyzoncie szykuje się LL. JEŚLI oczywiście jakiś koń mi się dostanie...












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz