wtorek, 29 czerwca 2010

NA DOBREJ DRODZE

Ostatnio z Bajką same sukcesy!

Po pierwsze muszę wspomnieć o naszej jeździe po dość długiej przerwie. Bajka prawie przez cały czas była spięta i nerwowa, myślała tylko o gonieniu, a kiedy już zagalopowałyśmy, robiła wszystko, żebyśmy tylko nie przeszły znów do kłusa. Byłam trochę zrezygnowana.

Chciałam odpuścić, pomyślałam, że być może Bajka ma zły dzień. I akurat Kasia z aparatem poszła do stajni. Wtedy skusiłam się na jeszcze jedno zagalopowanie. Żeby choć jedna rzecz nam się tego dnia udała. Bajka WRESZCIE rozluźniła się zupełnie, przepięknie się składała, i to nie na parę kroków, przejechałyśmy tak aż kilka kołek! A nawet pierwszy raz w życiu wyszło nam żucie z ręki!!! Oddałam Bajce tyle wodzy, ile tylko chciała przez lekkie otwarcie palców. Wodza była przez cały czas napięta, stały kontakt był utrzymany. Udała nam się jazda w pięknym niskim ustawieniu. Ależ ja ją wycałowałam po jeździe! Od razu zsiadłam i pooprowadzałam ją czochrając po rozgrzanym czole i pozwalając się ocierać o mnie do woli. Byłam niesamowicie dumna.

I jaka szkoda, że Kasia nie robiła zdjęć! Ale patrzyła na wszystko z boku z grzbietu Mirii i oceniała mnie fachowo przez całą jazdę, nie szczędząc wskazówek. A ja doszłam do wniosku, że Bajce czasami trzeba dłuższego rozprężenia. Czasem mimo, że zagarnia więcej ziemi i jest pięknie zaokrąglona, to nie ustępuje w potylicy. Ale tym się zupełnie nie martwię, bo to jest efekt uboczny, a nie cel sam w sobie. Przy rozprężaniu nawet jeszcze w półsiadzie Bajka pięknie przekracza ślad przednich nóg, czasem o dobre dziesięć centymetrów.

Dwa dni temu Bałałajka znowu była nieco wystana.

To tylko ten miesiąc tak przyjeżdżam w kratkę, niedługo postaram się być częściej. Ale do rzeczy: znów było napięcie, wklęsły grzbiet, ale po chwili jeżdżenia Bajka zaczęła wkraczać coraz głębiej i głębiej.

Sylwetka jej się poprawiła. I kiedy tylko pod koniec jazdy przejechałyśmy parę kroków w połączeniu, po wielu nieudanych półparadach i krążeniu galopem, natychmiast odpuściłam jej.

Już po chwili stępowałyśmy, a ja wyklepałam ją gdzie tylko dosięgłam z siodła i w ten sposób nagrodziłam. Miałam nadzieję, że to przyniesie efekty, a w duchu czułam nawet, że postąpiłam bardzo dobrze.

Pomyślałam sobie, że zobaczymy, co będzie na następnej jeździe...


Wczoraj jeździłyśmy bez nachrapnika, bo nowa zimnokrwista koleżanka Bajki, Perła, była uprzejma ugryźć ją dość głęboko akurat w miejscu, gdzie leży nachrapnik. Ranka przemyta i napryskana czerwonym sprayem imitującym krew wyglądała trzy razy poważniej niż przedtem. Ale pominąwszy ten szczegół wyglądała ślicznie, aż nie mogłam się na nią napatrzeć. Im więcej bajkowej głowy się odsłania, tym lepiej widać jej piękno. Dla mnie najlepiej wyglądałaby w ogóle bez ogłowia, a nachrapnik zasłania jednak to i owo. 

Kobyłka była cudowna od pierwszej chwili. Rzadko zdarzają się Bajce tak idealne dni jak tamten (chociaż i tak za każdym razem spisuje się jak dla mnie bardzo dobrze, nawet kiedy ponosi, wyrywa się, płoszy i cuduje). Ale tego dnia szła bardzo spokojnie, chwilami w kłusie i stępie lekko się niosła. Dokuczały nam chmary bąków, których plaga nieuchronnie musiała nadejść. Bajka była nimi nieco zdezorientowana na początku, wyraźnie dawała mi odczuć swoją irytację, ale później kiedy się rozruszała, obie przestałyśmy zwracać uwagę na wszelkie owady. Wylazły też te małe gryzące muszki, o komarach towarzyszących nam niezmiennie od dawana, nie wspomnę. Trzeba koniecznie kupić olejek goździkowy (jak spraktykowałam używając go zeszłego lata, jest nawet skuteczny, chociaż przed prawdziwą plagą nawet najdroższe specyfiki do końca nie ochronią końskiej skóry.) I tak jeździłyśmy sobie spokojnie.


Przy najeździe na drążki Bajka musiała sobie skoczyć, choć były ułożone na kłus, a ja na prawdę ją przytrzymywałam, wyrywała się i zgrabnie przesadzała drągi galopem, beztroska i zadowolona z siebie. Spróbowałam znowu ją zwolnić i nawet kilka razy udało nam się najechać kłusem.





Ale kiedy tylko robiło się zbyt nudno, znowu skoczyła, tylko że tym razem trafiła kopytem już nie tak zgrabnie prosto w środkową belkę. Siłą rzeczy Kasia musiała zdjąć pozostałe drążki z koziołków i położyła wszystkie trzy na ziemi, zanim wymieniła złamany. Potem przejechałyśmy nawet bardzo ładnie znów ustawione koziołki. Przyszedł czas na galop. Płynny, cudowny, dający nam obu tyle radości, ile tylko galop dać może.

Jechałyśmy wolno, spokojnie, siedziało mi się bardzo wygodnie na jej wypukłym grzbiecie. I pomimo wolnego tempa, takt był zachowany, szłyśmy ponadto przez cały czas z dobrą energią, z impulsem. I kiedy tylko bajka się rozluźniała zupełnie i składała na parę kroków, wciąż galopując chwaliłam ją głośno i klepałam.






A jednak odpuszczenie jej po ostatniej jeździe wyszło nam na dobre,  tak jak się spodziewałam. I znowu na kilka kroków się składała, a za każdym razem rozpływałam się nad nią dając jej dodatkową motywację. Jeździłyśmy krótko, ale intensywnie.

Zaraz po galopie w nagrodę już stępowałyśmy, pooprowadzałam ją później trochę i nadszedł czas na zejście do stajni. Tam zajęłam się nią i odstawiłam do boksu. Bajka nawet nie spodziewała się, jaka przyjemność ją jeszcze czeka tego dnia. Kiedy postała spokojnie i ochłonęła, ubrałam jej kantar sznurkowy i poszłyśmy na spacerek, żeby najadła się zasłużonej trawy.
 Bajka radośnie i łapczywie wgryzała się w grube kępki polnego zielska. Słońce pomału miało się ku zachodowi, nadając jej rudej sierści niepowtarzalny miodowy odcień. Spędziłyśmy naprawdę niezapomniane chwile.











Ale to nie koniec wrażeń! Wydarzyło się coś, co na samą myśl ściskało mi żołądek - skoki na Magnusie. Skakałam już na nim i to wiele razy. Na ostatniej jeździe spadła z niego amazonka, kiedy wypruł i strzelił  jej barana po szeregu. Upadek nie był groźny, ale miałam go przez cały czas przed oczami, kiedy wsiadałam. Na ławce skręcałam się z nerwów, bo kiedy obserwowałam go z ziemi, widziałam jego łobuzerskie oczka, uniesiony ogon, którym raz po raz nerwowo wymachiwał. Jeszcze wtedy zastanawiałam się, czy w ogóle odważę się wsiąść. Magnus był już rozprężony przez Edytę, ja natomiast miałam skakać. Wsiadłam. Zagalopowaliśmy po chwili - Szedł całkiem ładnie. Bałam się trochę najechać na kopertę, ale jakoś nam poszło kilka razy. Magnus z kłusa raczej przełaził ją niż skakał, w galopie było już lepiej, ale ja albo zostawałam w siodle, albo skakałam z wielkim garbem. 



Potem, jak się dowiedziałam, z kolejnymi skokami, stopniowo było już coraz bardziej przyzwoicie.

 

I wszyscy zaczęli mnie namawiać na ten sam szereg, którego się obawiałam. Początkowo twardo powtarzałam, że nie, nie skoczę, nie ma szans. Potem zaczęłam się targować o wysokość. "Ale to nie jest wysokie, on ci to ładnie skoczy, to nie może być niższe", słyszałam ciągle, ale jakoś nie mogłam się przemóc. Dopiero po nieznacznym obniżeniu ostatniej przeszkody (choć dla mnie to było dużo i dodało mi nieco odwagi), zdecydowałam się na dobre. Kiedy najeżdżałam, tuż przed skokiem, myślałam sobie: "Wariatko, na co ty się porywasz, przecież to jest STRASZNIE wysokie!!" Ale już było za późno. 

Skoczyłam pierwszy człon, później ładnie najechaliśmy drugi. Magnusik wcale nie strzelił baranka, nie wypruł. Byłam z siebie bardzo dumna. I oczywiście najechaliśmy jeszcze raz, potem znowu.


A nie wspomniałam, że to były dwa oksery! Skoki były długie i przyjemne. Ostatnim razem po zejściu, Magnus jednak sobie podgonił, ale to tylko z czystej radości i chęci wyżycia się, jak przypuszczam. I najlepsze jest to, że wysiedziałam, ba! Nawet się nie przestraszyłam!! Po mnie jeszcze Edyta zdecydowała się skoczyć kilka razy. Zsiadłam więc bardzo zadowolona.

Cały ten dzień był wspaniały, udało nam się wszystko, co tylko chciałam. Bajka robi postępy, a ja przy niej obrastam w piórka.

1 komentarz:

  1. Świetnie wyszłyście cudnie i tak swojsko XD
    tylko patrze i się uśmiecham !!!
    Oby tak dalej =*

    Paula

    OdpowiedzUsuń