środa, 12 października 2011

BAJKA I TOSCA



Dawno nie pisałam. Mogłabym się wykręcać brakiem czasu, studiami, ale i tak wiem, że to bez sensu. Miałam ostatnio trudniejszy okres i jakoś nie mogłam się zmusić do napisania czegokolwiek. Teraz natomiast zasiadam przed komputerem z niecierpliwością, bowiem mam do przekazania fascynujące wspomnienia z wakacji. Tak, tak, narobiły się zaległości, ale najpierw skończę tę część z wyjazdu zanim przejdę do bardziej aktualnych jazd.

Spełniło się moje wielkie marzenie - nie tylko widziałam na własne oczy prawdziwego fryza, ale także jeździłam na nim! Tosca - cudowna klacz w typie sportowym urzekła mnie swoim rzucającym na kolana pięknem. Wprost szaleję za fryzami, a ona jest uosobieniem mojego ideału. A do tego nawet skacze! Myślałam, że fryzy raczej nie mają odpowiedniej budowy do skoków i miło się rozczarowałam. Jest dostojna, elegancka, ma cudny ruch i wszystko mi się w niej podoba.




Ma synka w połowie małopolaka, o ile dobrze pamiętam. Jest śliczny, ruch ma zniewalający, chciałabym zobaczyć go, gdy dorośnie. Jest wesoły i rozbrykany, wszędzie go pełno. Garnie się do ludzi. Obydwoje są bardzo spokojni i zrównoważeni, dzielna Tosca niczego się nie boi. Jeździłam NA FRYZIE W SIODLE UJEŻDŻENIOWYM w pięknym zdobnym ogłowiu. Jej właścicielka, Agnieszka, była tak miła, że przegoniła ją trochę, żebym zdążyła zrobić klaczy i jej synkowi kilka zdjęć w ruchu. Mimo, że ciężko było kobyłce wyciągać nogi po tak długiej przerwie, dała nam wspaniały popis. Następnie wsiadłam na stęp i kłus. Nie miała kondycji - po chwili jazdy była zlana potem. To była jej pierwsza jazda po urodzeniu źrebaczka. Wspaniały dzień i świetna przygoda.



Oczywiście nie obeszłoby się bez serii zdjęć z tarzania.











Zawsze z rozczuleniem patrzę na wielkie dostojne konie, które beztrosko walą się z nagła na ziemię i tarzają, jakby nie ważyły tyle co w rzeczywistości.

Przy pastwisku pasły się krowy w towarzystwie zimnokrwistej klaczy. Również kara, bardzo sympatyczna, ale niezajeżdżona. Aż chciałoby się dosiąść takiego grubaska na oklep. Dobrze dogadywała się z Toscą.



Tośka, jak ją pieszczotliwie nazywano, pięknie się porusza. Fryz w ruchu to coś, przy czym można się zatracić.















Było bardzo miło. Najpierw pokręciłyśmy się trochę na lonży, a następnie stępowałyśmy sobie już same. Czułam na rękach dotyk długiej czarnej grzywy, całe ciało miała takie ładne, krąglutkie. To był dla mnie zaszczyt dosiadać tak wspaniałego fryza. Oczywiście na pierwszym miejscu w moim sercu rządzi niepodzielnie Bajka, ale zaraz po niej fryzy po prostu mnie zachwycają. Nie tylko ich wygląd, ale i sposób w jaki się poruszają przyciąga uwagę. Wspaniałe zwierzęta.





I jeszcze, by zakończyć ten rozdział, opowiem oczywiście o Mojej Najdroższej. Udało nam się osiągnąć Join-Up za pierwszym poejściem! Byłam taka dumna!

Najpierw powiedziała mi, że jestem kimś ważnym i że mnie słucha. Później pragnęła zbliżyć się do mnie. Następnie dała znać, że pozwoli mi przewodniczyć naszemu spotkaniu. A na koniec, po odjęciu przeze mnie nieco energii, oznajmiła że się nie boi, że nie czuje żadnego zagrożenia z mojej strony. Wtajemniczeni maniacy Monty'ego Robertsa wiedzą, o co chodzi. Kiedy przyjęłam postawę pasywną, poszła za mną. Ale mnie korciło, żeby zerknąć tylko troszeczkę, ale powstrzymałam się. To było wielkie przeżycie. Prawdziwe zjednoczenie się we wzajemnym zaufaniu i przyjaźni. Zdecydowała, że woli być ze mną, niż z daleka, choć wciąż przecież jestem w jej oczach drapieżnikiem, klacz ma to szczęście, że jesteśmy po tej samej stronie. Czułam takie wielkie ukojenie w momencie Join-Up i Follow-Up, ciepło zalewało mi serce, to była drogocenna chwila całkowitego i bezgranicznego porozumienia. Wynik naszej rozmowy w języku Equus. I choć trwało to zaledwie kilka minut, ale odbije się na całym jej życiu. Miała całkowitą wolność wyboru. I zdecydowała. Była ze mną.

Nieraz siadałam sobie na pastwisku z daleka od podgryzającej trawę Bajki i nie patrząc na nią, cieszyłam się jej obecnością. Co jakiś czas zerkałam, żeby sprawdzić gdzie jest. I jakoś za każdym razem gdy patrzyłam po chwili, Bajka znajdowała się o parę kroków bliżej. Była bardzo zajęta skubaniem trawy i w ogóle na mnie nie patrzyła, tylko ciągle podchodziła to o kroczek, tu dwa, aż w końcu stanęła z nosem w moim ramieniu. Jakie to było urocze! Ale żeby wykluczyć zbieg okoliczności, przeniosłam się w inne miejsce, potem znowu i za każdym razem powoli zbliżała się do mnie, żeby na końcu otrzeć się o mnie łbem. I kiedy już do mnie dotarła, pasła się blisko mnie. Było nam razem dobrze, nie musiałyśmy nic robić - wystarczyła nam wzajemna bliskość.










Opowiadałam już co nieco o naszych terenach. Poza tym, że były bardzo kojące i spokojne, zdarzały się również emocjonujące przygody. Podczas ostatniego terenu na naszej drodze nagle wyrosło stado koni ogrodzone jedynie pastuchem. Wcześniej ich tam nie było, nie byłyśmy przygotowane na spotkanie z nimi. I wtedy dowiedziałam się, co robić w takich sytuacjach - wiać ile tylko siły w nogach! Bo jeśli stadu da się chwilę do namysłu, niezwłocznie zerwie pastucha i pobiegnie w ślad za swoimi dosiadanymi przez ludzi braćmi. To byłoby dopiero niebezpieczne. Pędziłyśmy jak wiatr i udało nam się uciec. Co chwilę zaglądałyśmy z Magdą przez ramię, żeby upewnić się, że konie nas nie ścigają. I kiedy myślałyśmy, że już jesteśmy bezpieczne, podobna sytuacja powtórzyła się w innym miejscu! Cóż to były za emocje! Śmiałam się z tego, wolałam nie wyobrażać sobie co by było, gdyby konie rzeczywiście się zerwały - czy udałoby nam się uciec? I jeśli tak to dokąd? Jednak tak to już bywa w terenie - zawsze mogą zaskoczyć nas niespodzianki. Dużo galopowałyśmy, myślałam przedtem, że mój najdłuższy przegalopowany odcinek odbyłam na Modelu w Hawłowicach, ale w ten w Kuraszewie przebił wszystkie inne. Już pod koniec przyszło mi do głowy, żeby poprosić o przerwę, bo nogi mi w półsiadzie pomału wysiadały, ale powtarzałam sobie: wytrzymaj, wytrzymaj... i udało mi się. Był to miły wysiłek dający poczucie szczęścia i satysfakcję. Troszkę tam sobie pobłądziłyśmy, ale na wsi zawsze pełno jest miłych gospodarzy, którzy chętnie wskazują drogę. I kolejny sukces - właśnie podczas tego ostatniego terenu nagle zdałam sobie sprawę z tego, że Aranda idzie stępa, Bajka też, ale odległość między nimi nie maleje! Pierwszy raz udało nam się wypracować dobre tempo. Duma mnie po prostu rozpierała. I także w terenie Bajka, po długim czasie wreszcie zaczęła się rozluźniać i zrobiła mi pierwsze od dłuższego czasu żucie z ręki. Jak ja uwielbiam to uczucie!




Na ujeżdżalni także długo się rozprężała, miała swoje usztywnienia, ale po czasie odpuszczała, schodziła głową w dół i nie zadzierała jej już. Musiałybyśmy długo pracować, żeby powrócić do tego, co osiągnęłyśmy w poprzedniej stajni, ale i tak nawet po tak krótkim czasie postępy były widoczne. Było nam razem bardzo dobrze. Dosiad mi się sypał, wiem o tym dobrze. Ale trudno - przyjechałam tam jeździć i ruszać konia, to było ważne, a błędy w dosiadzie dopiero teraz ostatnio zaczęłam wykorzeniać, ale o tym w kolejnych postach. W każdym razie byłyśmy szczęśliwe i to było najważniejsze. Magda zrobiła nam nawet zdjęcia! Te w siodle i dwa powyżej z pastwiska również są dziełem Magdy i jej super sprzętu. Kasia zaś zrobiła te trzy poniższe. Wszystkie są dla mnie cennymi pamiątkami, uwielbiam je przeglądać i na nowo przeżywać w pamięci nasze wspólne chwile.




Ten wyjazd na zawsze zapisze się w mojej pamięci jako spełnienie marzeń i przygoda życia. Dziękuję wszystkim, którzy umożliwili mi jego realizację: mojej rodzinie, Gosi, Magdzie i jej rodzinie, Arandzie za to że miała dla nas w terenie tyle cierpliwości i oczywiście Pani Mojego Serca.

Dziwne, jak to czasami wszystko o czym człowiek marzył staje się rzeczywistością, prawda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz