poniedziałek, 8 marca 2010

Moja ukochana

Wczoraj byłam z Bajki taka dumna! Szła mi ślicznie. Po kilku dniach bez jazdy wzięłam ją na lonżę. Nie ten sam koń. W kłusie już nie ma co wspominać, oczywiście super, ale galop - najbardziej stresująca część jazdy - szła spokojnie, płynnie, jakby to robiła codziennie. Tego dnia była bardzo zrównoważona. Jeździłyśmy same, podczas lonżowania na krótko w towarzystwie Mirii, ale potem, gdy wsiadłam nikt się koło nas nie kręcił. Na padoku szalały konie, przed stajnią kręcili się ludzie, miałyśmy więc towarzystwo i dzięki temu Bajka nie była kłębkiem nerwów, mogła się uspokoić. Lonżowałam ją krótko, bo była taka spokojna, że nie widziałam sensu w dalszym poganianiu jej. Wsiadłam. Moja kochana jak zawsze była żywa, dynamiczna. Pierwsze zagalopowanie wyszło z jej inicjatywy. Po prostu stwierdziła, że skoro zaraz i tak będzie galopować, to dlaczego nie może sobie przejść, kiedy to ona ma ochotę? Zwalniałam ją, oczywiście, ale kobyłce wciąż było mało. I jechałyśmy tak z dwa kółka, dopiero wtedy pozwoliła mi przejść do kłusa. Pokłusowałyśmy jeszcze porządnie, a potem już ja zadecydowałam, kiedy galopujemy. Czułam, jakbym na niej nie jechała, dusza uleciała gdzieś wysoko i patrzyła z góry, jak ciało idealnie zlane z koniem, bezwiednie podąża za jej ruchami w galopie. Nie musiałam się nad niczym zastanawiać, to ona myślała za mnie. Pod koniec przestraszyła się lekko, kiedy ktoś wyszedł nagle zza domu, ale przyłożyłam jej tylko łydkę i przejechałyśmy całe koło - myślałam, że wciąż będzie się bała tamtego miejsca - myliłam się!! Nie było powodu do obaw...





Dzisiaj natomiast... dowiedziałam się czegoś okropnego. Właścicielka Bajki zabiera ją, przeprowadza się za pół roku.


Wiem, że nigdy nie należała do mnie, ale za to ja należałam do niej. Pamiętam nasze początki... kiedy roztrzęsionym głosem mówiłam, że nie daję sobie z nią rady, że to koń nie dla mnie. I przez te wszystkie trudności, dochodziłyśmy chwilami do pełni porozumienia, aż do zebrania. Nadal twierdzę, że to moje największe osiągnięcie, ważniejsze dla mnie od odznaki i wszystkich innych sukcesów. Nauczyłam się ją rozumieć, nadal się tego uczę. Ale ŻADNEGO konia tak nie kochałam, nigdy. Byłam przywiązana swojego czasu do srokatej Okazji, bo dużo na niej jeździłam. Ale gdybym się dowiedziała, że niedługo się rozstaniemy, nie zareagowałabym tak emocjonalnie.

I wiem, że jeździec przywiązuje się do konia, na którym aktualnie jeździ, ale jestem przekonana, że to coś więcej niż tylko zauroczenie, ja nie jestem wstanie zmieniać koni jak rękawiczki, nawet, gdybym miała taką możliwość.

Kiedy dowiedziałam się o tym, trzymałam się dzielnie. Byłam akurat w trakcie czyszczenia mojej rudej Moskalki. Kiedy usłyszałam, że mam wsiadać na Magnusa, zrobiło mi się gorąco... absolutnie nie ze strachu przed jego barankami. Ale ze strachu, że nie wsiądę na Bajkę. Liczyłam na to, że później wezmę ją samą, jak skończę tego dnia z Magnusem, niestety - zabrakło już czasu. Poszłam do jego boksu. Tam zaczęły mi się trząść ręce w niekontrolowany sposób, łzy napłynęły mi do oczu, gardło miałam ściśnięte. Kucnęłam próbując się opanować. Wiem, że nie mam do niej żadnych praw. Ale nic nie poradzę na to, że jest dla mnie najważniejsza. Kiedyś musiała nadejść chwila, gdy Bajka wyjedzie. Zepchnęłam  tę myśl głęboko na skraj świadomości. Ale kiedy dowiedziałam się o tym bezpośrednio, nawet z określonym terminem, wstrząsnęło to mną do tego stopnia, ze straciłam nad sobą panowanie. Nie spodziewałam się, że tak zareaguję, że kocham ją aż tak mocno... Mam łzy w oczach, kiedy o tym piszę. Pewnie histeryzuję niepotrzebnie, ja przecież nie chcę się skarżyć. To, co mnie spotkało było najcudowniejszą przygodą w moim życiu, nic tego nie zmieni i nie przebije. Właściwie jestem szczęśliwa, że dane mi było ją poznać. Zaczerpnęłam parę głębokich oddechów i wzięłam się w garść, przynajmniej się starałam. Wstałam i zabrałam się do czyszczenia. Później trzeba było pieszo przenieść cztery drągi i koziołki na polankę (taki pożyteczny trening kondycyjny przed jazdą, jak to określiła Gosia). Zimne powietrze dobrze mi zrobiło. Śmiałam się nawet, rozpogodziłam. Ale ta dręcząca myśl nie dawała mi spokoju.

Byłam rozdrażniona. Dostałam świetnego konia, jak marzenie. I jestem ogromnie wdzięczna Gosi, że pozwoliła mi na nim jeździć. Wiem, że dużo dla niej znaczy, on ma dopiero z pięć lat, czy coś koło tego i można go łatwo zepsuć. A jednak, mimo tego mogłam go dosiąść. I naprawdę to doceniam. Spotkało mnie wielkie szczęście. Na nim mogę nauczyć się skakać.

Ale nie stanie się moim kolejnym ulubieńcem, tylko dlatego, że na nim jeżdżę. Bardzo go lubię i cenię, świetnie się na nim jeździ. Ale nie czuję tego dreszczu, wybuchów radości, które niezmiennie towarzyszyły mi podczas chwil spędzonych z Bajeczką. Niemniej dobrze mi to zrobi. Przestawiłam się tylko do niej i teraz miałam problem z przystosowaniem się do jego ruchu, nie mogłam się z nim zgrać w pełnym siadzie w galopie. Ma zupełnie inny sposób poruszania się, nie sposób tego nie odczuć. Poza tym jest wolniejszy, mniej energiczny od Bajki. Wręcz muli się czasami. A z takim koniem też trzeba umieć pracować, nigdy nie wiadomo, na jakich będzie mi dane jeździć w przyszłości. Ale wolałabym traktować to jako przerywnik pomiędzy jazdami na Bajce, nic więcej. I oczywiście do nauki skoków. Jestem gotowa nawet zrezygnować z szansy na zawody w tym roku, żeby móc nacieszyć się Bajką tak długo jeszcze, jak będzie w Łuczycach.


Jestem z Magnusa zadowolona, ma świetnie przejścia do galopu. Robiliśmy takie ćwiczenie: pół kółka kłusem, pół - galopem. Na Bajce byłoby to nie do pomyślenia, a on szedł ładnie, bez problemów, jest bardzo czuły na mordzie. Fajny koń z niego. Było pięknie - prószył lekki śnieg, wyszło słońce, dookoła było biało, uroczy widok. Tylko dlaczego mnie to nie cieszyło? Bo nie mogłam dzielić wrażeń z Panią Mojego Serca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz