niedziela, 23 stycznia 2011

HUBERTUS 2010




Hubertus odbył się w Prałkowcach...

Miałam szczęście, że dostałam Mirię. Jest idealna na tego typu towarzyskie zawody. Oczywiście jeśli się nad nią panuje. Miałam przyjemność jeździć i skakać na niej dość dużo od czasu wyjazdu Mojej Miłości. Z nikim już tak dobrze się nie dogaduję, a jazda nie daje już tyle przyjemności co kiedyś. Dlatego, by zapomnieć o ogarniającej moje serce pustce, skoncentrowałam się na biciu życiowych rekordów w skokach. Zważywszy na to, że zdałam odznakę, moje najwyższe skoki były do 70cm. I to by mi wystarczyło, jednak trzeba się stymulować i ciągle wymyślać wyzwania, by bawić się choć trochę tak, jak za dawnych czasów. Skakałam więc szeregi, przeszkody pojedyncze,  ćwiczenia gimnastyczne zarówno na Mirce jak i na Magnusie, (choć jego naturalnie jestem mniej pewna).

Kiedy nabrałam śmiałości, zdecydowałam się na podniesienie poprzeczki. Byłam wtedy sama z Kasią, która kibicowała mi i robiła konieczną dokumentację. Emocje we mnie narastały, adrenalina buzowała w żyłach. Być może dla niektórych takie emocje przy skoku na 80cm wydają się śmieszne, ale jak kiedyś przeczytałam w gazecie bardzo mądre zdanie: "Czego nie zobaczysz w skoku na 50cm, tego nie zobaczysz w skoku na 150", ważny jest styl, a nie wysokość, a żeby dobrze się bawić wcale nie potrzeba mi metra, tym bardziej, że Mirii można ufać średnio, a ja nie mam jeszcze dobrej techniki. Kobyła ma już swoje lata, nauczyła się kilku sztuczek i wykorzystuje je bez wahania, by postawić na swoim, chyba że ktoś rzuci jej wyzwanie. Ona uwielbia skakać, gonić i wygrywać. Ma prawdziwego ducha rywalizacji, ale kiedy nie obudzi się go w niej stawiając przed wymagającym zadaniem i nie prowadzi się pewną ręką, to kombinuje, jakby tu zwiać. I dlatego też tyle zaliczyłam z niej gleb! Ale od czasu do czasu udaje mi się natrafić na jej dobry dzień i wtedy cwaniara daje z siebie wszystko. Sama naprowadza mnie na przeszkody, mogłabym wręcz zamknąć oczy i oddać jej wodze, kiedy nie może się opanować z podniecenia, a ona sama by pokonywała parkury. Zaletą jest to, że ostatnio rzeczywiście nie goniła - chyba tylko na szeregi pod wierzbami, ale i na to mam swoją teorię. Ona potrzebuje tempa, żeby skok był dobry. Skojarzyła sobie, że jak się wlecze i przelewa przez przeszkody, szczególnie przy wyższych, wybijając się prawie z zatrzymania, niewprawny jeździec traci równowagę, a wtedy cud ratuje ją od upadku. A jak trochę sobie pogoni, to ładnie potrafi się odbić i skok jest długi i wygodny.


Zaczęłam od chyba 60cm, potem mówiłam do Kasi "jeszcze trzy dziurki... jeszcze dwie... no, podnieś to porządnie!... " Aż doszło do 80. Nie pozwoliłam jej mierzyć, bo wiedziałam, że świadomość wysokości może mnie przerazić. Skoczyłam czując się całkiem nieźle, skok nam się udał, więc powtórzyłyśmy go dwa czy trzy razy i dałam jej spokój. Byłam dumna zarówno z siebie jak i z niej  Obie nakręciłyśmy się jak wariatki bez hamulców.


Kiedy jeździłam na Mirii częściej, przyzwyczajałam się do jej wariactw, ale zawsze pozostawała ta nutka nieprzewidywalności w jej zachowaniu. Coś dzikiego i nieujarzmionego czai się w tych ciemnych oczach. Ale kiedy poczułam się pewniej, ćwiczyłam dużo bez strzemion i w miarę jej ufałam.


A więc kiedy przyszedł ten upragniony, wyczekiwany dzień, byłam przeszczęśliwa, że ją dostanę. Oprócz niej pojechała Debora, z naszej stajni startowało sześć osób. Pogoda była  piękna, było nieco chłodno, ale nie zmarzłam nawet przez chwilę - rozgrzewały mnie emocje i wysiłek.

Po wyprowadzeniu i osiodłaniu Mirii wsiadłam, żeby ją nieco rozprężyć. Była jak beczka prochu, gotowa eksplodować w każdej chwili. Ale pokazałam, jak umiałam najlepiej, że nie pozwolę jej na dziczenie. Prowadziłam ją pewnie i spokojnie. Kiedy Miria patrzyła na inne konie, które goniły już w pole miała wielką ochotę wyrwać się i ognać za nimi. Nie dałam jej jednak takiej szansy. Stęp, chwilę kłusem, kilka kółek galopem i długi stęp. Czekałyśmy na pierwszy konkurs.

Konkurencje były utrzymane w tajemnicy do ostatniej chwili. Gosia każdy z nich bezbłędnie przejeżdżała na Deborze, by pokazać zawodnikom, na czym dany konkurs polega. Chociaż denerwowałam się, nie był to już paraliżujący strach jak zeszłego roku. Byłam o wiele spokojniejsza, miałam pewne doświadczenie.

Niestety, nie mogłam startować pierwsza, ktoś z góry już ustalił inną kolejność. Jestem cięższa od Madzi i  przypuszczalnie łatwiej by mi było przytrzymać Mirię, a kobyłka się mocno nakręciła. Nie wiedziała, czego ma się spodziewać, chciało jej się gonić i ścigać. Trzeba ją było poprowadzić pewnie i sprawnie, pokazując klarownie, czego się od niej oczekuje. Prawdę mówiąc bardzo prawdopodobne, że ja sama nie dałabym sobie z nią rady. Nieco się nakręciła pod Madzią, ale poszło im bardzo dobrze, w końcu wygrały ten konkurs. Paulinka startowała na srokatej kobyłce, nie pamiętam jej imienia, ale jestem dla Paulinki pełna podziwu. Wsiadła pierwszy raz na obcego konia i do tego przejechała cały parkur! Ma dziewczyna odwagę!
Jeździła na niej do spółki z Renią, Edyta startowała na Deborze. Mi i Madzi została nieustraszona Miria.

Kiedy nadeszła moja kolej, choć konkurs był na czas, postanowiłam nie chojrakować i zaczęłam kłusem. W końcu przyszłam tam, żeby się bawić, a nie walczyć o życie z wariatem. Nasze zadanie wyglądało następująco: miałyśmy wjechać do okólnika, zrobić kółko, wyjechać i skierować się na parkur. Tam czekały nas drążki na galop, następnie cztery niziutkie przeszkody do najechania po wyminięciu buntów siana. Z dumą muszę stwierdzić, że przejechałyśmy na czysto, równo nasz czas, i to jeden z najlepszych, miało jeszcze parę osób. Cały czas mówiłam do niej, na przykład: "A spróbuj mi tylko uciec...!" albo "Dalej, goń, goń!!", kiedy trzeba było, uspokajałam ją łagodnie. Miria musi czuć, że jeździec panuje nad sytuacją, wtedy podda się jego woli. Goniła jak strzała, a do mety jeszcze bardziej ją rozgoniłam. Z boku to nie wygląda to może aż tak spektakularnie, ale zupełnie inaczej odczuwa się prędkość w siodle!

Podsumowując: pierwszy konkurs - bezbłędnie.





















Drugi natomiast polegał na objechaniu parkuru do o koła, wzięciu podkowy, wrzuceniu jej do wiadra i powrót po następną i tak trzy razy. Potem oczywiście prucie do wyjścia. Jak mi poszło? Wszystkie podkowy trafiły do wiader, z czego dwa spadły, więc tak na prawdę punkty miałam tylko za jedną. Ale poszło nam bardzo dobrze.





















Trzeci konkursik był dość niecodzienny... hmmm... polegał na zerwaniu jabłka ustami. Trudność polegała na tym, że siedziało się przy tym na koniu, po galopie. Uczciwie spróbowałam, a kiedy nie udało mi się, pomogłam sobie ręką, za co miały być doliczone punkty karne. Niestety - kawałek jabłka spadł mi na ziemię,  więc machnęłam ręką i ratowałam się gonitwą do mety.

Po konkursach byłam szczęśliwa i lekko zmęczona emocjami. Po mnie Madzia wsiadła na Mirię, a ja poszłam obserwować gonitwę. Sama nie brałam w niej udziału, bo jeszcze mi życie miłe. Nie jestem już tak lekkomyślna jak w zeszłym roku... A sama gonitwa obserwowana z boku była bardzo emocjonująca, choć jak dla mnie szalenie krótka. Kitę złapała zeszłoroczna Lisica.


Po pogoni za lisem wsiadłam na Deborę do dekoracji. Dostałam piękne duże floo - już piąte w mojej kolekcji!

Ciekawe co będzie za rok - już teraz nie mogę się doczekać. Świetnie się bawiłam, spotkałam wielu znajomych i znowu udowodniłam sobie, że POTRAFIĘ stawić czoła hubertusowym konkursom. Kiedy będę miała własnego konia, to może kiedyś będę nawet polować na lisa. Kto wie...? 













Dziękuję za zdjęcia mojej Kasi, Dorocie, wszystkim pozostałym oraz Panu Robertowi i Edycie Sarnowskim za wspaniałe materiały, z których mogłam zmontować filmy.

Na koniec załączam film z Pogoni za Lisem

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz