poniedziałek, 16 listopada 2009

HUBERTUS 2009

Nadeszła jesień i rozpoczął się sezon na Hubertusy. Nasz odbył się dosyć późno, bo 7. listopada. To był mój drugi Hubretus, a pierwszy, na którym brałam udział w pogoni za lisem. Nasza stajnia była współorganizatorem. Najpierw była wersja, że nie pojadę gonitwy, potem okazało się, że jednak jest dla mnie koń. Srokata Okazja brała już udział w pogoni w tym roku, a Edyta nie mogła sobie z nią dać rady, ale później wsiadła ona nią Ala i poszło jej świetnie. To mnie rozochociło, bo klacz brykała ze zwykłej frustracji - pierwsza amazonka nie pozwoliła jej galopować, a wiadomo, że mało którego konia zatrzyma się, kiedy jest w takich emocjach i widzi tabun goniący w przeciwnym kierunku. I tak dziwię się, że dała się utrzymać. Ja miałam już plan: pogalopuję ze wszystkimi (w bezpiecznej odległości), a potem, kiedy minie pierwsze napięcie, a koń się zmęczy, zwolnię może nawet do kłusa i będę robić tło. Siostra miała obiecaną siwą pogrubianą kobyłkę Lalkę, którą bardzo kocha. Niestety, niedługo przed Hubertusem, kiedy już szukała szamponów dla koni na sucho, bo od paru dni były nawet przymrozki, okazało się, że jej nie dostanie. Wtedy zdecydowała się na gniadą Mirię (pojechały tylko dwa konie). Jeszcze tylko skompletowałyśmy stroje, wypastowałam sztyblety i swoje czapsy i byłyśmy gotowe.

W stajni przed wyjazdem rozwaliłam zamek od czapsa, ale na szczęście udało się go naprawić. Pojechaliśmy w końcu. Jakimś cudem pogoda dopisała, bo zaledwie dzień później się rozpadało. Wysiadłyśmy, wyprowadzono konie i stanęłyśmy z siostrą na trawniku, żeby się popasły.
Klacze zostały przywiązane do małej stajenki, wśród obcych koni. Z emocji zerwały się jednak Miria ma doświadczenie, ale Okazja bardzo to przeżywała. To były jej pierwsze zawody wyjazdowe. Kiedy wreszcie je osiodłałyśmy, pojechałyśmy na parkur, gdzie można je było rozprężyć między przeszkodami i coś sobie skoczyć. Zawody miały się odbywać równolegle: dwa parkury obok siebie. Zawodnicy jechali jednocześnie, o wygranej decydowało to, kto pierwszy przejechał przez celowniki (o ile nie miał zrzutek). Było pięć przeszkód. Miałam pojechać z siostrą ten niższy konkursik. Mimo że było to jedynie 30cm, powodowało wystarczające emocje (czułam, że coraz bardziej robi mi się niedobrze). Trudno się dziwić, że Okazja na swoim debiucie nie spisała się najlepiej. W galopie okropnie znosiła, uciekała sprzed przeszkody, brykała. Oprócz tego nie można było podjechać do obcego konia, bo każdego próbowała za wszelką cenę kopnąć (nie ważne, czy stał spokojnie, czy galopował z jeźdźcem na grzbiecie). Byłam całkowicie zrezygnowana. Bardzo chciałam pojechać na Mirii - ona szła idealnie od samego początku, bo czym to było dla niej? Takie przeszkódki można spokojnie przegalopować, dziewczynki nawet przekłusowały. Po mnie miała jechać jeszcze jedna osoba, na gniadą były trzy. Wtedy Gosia stwierdziła, że bardziej pasowałoby jej, gdybym pojechała ten wyższy konkursik (!). Na TO na pewno nie byłam przygotowana... PSYCHICZNIE. Chyba trzy razy prosiłam i tłumaczyłam, że nie dam sobie rady, bo skakałam na Mirii, gdy uczyłam się do odznaki, ale później tylko trzy skoki jakieś dwa dni wcześniej, żeby sobie przypomnieć. Cały czas jeździłam i skakałam na kasztance. Ostatecznie Gosia opierniczyła mnie,i całkiem słusznie), że się boję, bo wyżej przecież skakałam na odznace. Nie było rady. Wtedy dopiero zrobiło mi się niedobrze! Wciąż powtarzałam sobie, że to wcale nie jest aż tak wysoko, trzęsłam się cała, ale pomyślałam, że najwyżej glebnę... Siostra poradziła sobie świetnie zajmując drugie miejsce. Przyszła kolej na mnie... A żeby było weselej, gniada dostała niesamowitego przyspieszenia i pruła na przeszkody jak burza! Była genialna. Doskonale brała nawet ostre zakręty (najazd na trójkę był dość krótki i ostry), nie zwalniając tępa. Naprawdę wzruszyło mnie to, jak wszyscy mi gorąco kibicowali. Dodało mi to mnóstwo otuchy. Z takimi kibicami wstępują w człowieka nowe siły. Właściwie od naszej grupki przez cały czas doping był najgłośniejszy. Wszędzie cisza, powaga, a u nas głośne krzyki, wskazówki, oklaski... Wszyscy byli kochani. Wreszcie stanęłam na starcie. Do ostatniej chwili bałam się okropnie, szeptałam "to nie jest aż tak wysoko..." ale kiedy usłyszałyśmy "START"... to było niesamowite. Ze stój wystrzeliła jak strzała i pognała na pierwszą przeszkodę. Znała już kolejność na pamięć, z wcześniejszych przejazdów, bo przeszkody stały niezmiennie, tylko je podwyższono. Zniknął gdzieś strach, nerwy, została tylko adrealina. Czułam determinację konia pode mną i całą siłą starałam się mu pomóc...
sama nieźle się wtedy nakręciłam. Myślałam tylko o naprowadzeniu jej NA ŚRODEK, o PROSTYCH najazdach. Miria była cudowna. Dojechałyśmy zwycięsko do mety jako pierwsze. Zsiadłam w tryumfie i ogromnej radości. Dopiero wtedy zaczęłam słyszeć coś poza oddechem konia i tętentem kopyt. Ale okazało się, że ma być dogrywka... Nie bardzo mi się to widziało, bo chciałam zakończyć moją rywalizację, kiedy mi się poszczęściło, myślałam że nie dam rady zdecydować się na kolejny raz. Pojechałam jednak. Przed pierwszą przeszkodą chyba mi trochę przytupała, byłam już wytrącona z równowagi, ale poszło. Na drugiej straciłam strzemię, więc straciłam trochę czasu na kółko, w którym przeszłam do kłusa i dopiero gdy miałam już pewne oparcie  w strzemieniu, pojechałam na trzecią przeszkodę. Przed czwórkę mi odmówiła nagle, a ja spadłam. Właściwie zsunęłam się na lewą stronę. Wstałam szybko - nic mnie nie bolało, zupełnie! Pierwsza moja odpowiedź brzmiała "Nie jadę więcej!", zrezygnowałam, ale tylko na kilka sekund. Nie darowałabym sobie, gdybym się poddała, bo niespodziewanie dostałam jeszcze jedną szansę: konkurentowi (jak się okazało przyszłorocznemu lisowi) koń zwiał ze szranek. Pojechałyśmy zatem po raz trzeci - to było absolutne zwycięstwo. Czułam się już pewniej, pilnowałam ją wodzami i poszło gładko. Gdyby tylko poczuła choć trochę luzu, czułam, że zwiałaby na pewno. Zajęłam ex aequo pierwsze miejsce, bo jechałam z Edytą na tym samym koniu, a nie dało się przesiąść na Okazję do dogrywki, bo ona skacze najwyżej 50cm. Ale i tak zwyciężyła nasza stajnia!! Później oglądanie kolejnych konkurencji i "potęgi skoku" - 140cm właśnie mojego konkurenta, było czystą przyjemnością. Byłam bardzo dumna z siebie i z siostry. Gdyby mnie nie przekonali, sama w życiu bym się na to nie odważyła. Nadeszła kolej na pogoń za lisem.

Dosiadłam srokatej Okazji, po czym zrezygnowałam, bo okropnie kopała inne konie i nie mogłam sobie dać z nią rady. Ostatecznie nie odpuściłam jednak - pojechałyśmy. Nie mogłam jej odciągnąć od Mirii - musiała za wszelką cenę iść na jej ogonie. Nie pomyślałam wtedy, że gdyby moja siostra spadła, nad gniadą nie byłoby już panowania i pogoniłaby nie wiadomo gdzie, a wtedy Okazji żadną siłą bym nie zatrzymała. Jednak stwierdzam, że to nie dla mnie zabawa: wszyscy gonią za tym lisem, na łeb, na szyję, kilka razy ktoś niemal we mnie wjechał, było parę gleb. Takie emocje nie są mi potrzebne, żeby się dobrze bawić. Było niebezpiecznie i czekałam tylko, aż ta długa gonitwa (tak mi się wydawało, choć po 10 minutach, kiedy wreszcie zaczęto łapać lisa, zaraz na początku ktoś go schwycił) się skończy. Zsiadłam z wielką ulgą., udało nam się nie pospadać. Wszyscy trzymali się z dala od nas, bo już było


 wiadomo, że srokata kopie. pooprowadzałyśmy konie i wtedy dopiero zaczęłam czuć nogę po upadku. Bolała mnie prawa - przy spadaniu na lewo musiałam ją naciągnąć. Nie bolało jakoś szczególnie, upadek był niegroźny. Później zawieźliśmy konie do stajni i
wróciliśmy na imprezę. Było
fantastycznie. Zdobyłam mój pierwszy w życiu puchar, dyplom i oczywiście floo. Wszystkie przejazdy miałam na czysto, była to zasługa wyłącznie gniadej Mirii, która dostała skrzydeł. Hubertus mogę uznać za w najwyższym stopniu UDANY.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz